sobota, 15 września 2012

Brakuje mi... o uzależniającym jedzeniu

Przez tych kilka wcześniejszych miesięcy zmiany odżywiania, przestawiania się na bardziej zdrowe rzeczy i eliminacji wielu różnych dziwnych sklepowych produktów, organizm nie przestawał "tęsknić" za znanym sobie uzależniającym smakiem. Paradoksalnie, kiedy czasem się na coś skusiłam, coś mnie trafiało - łagodnie mówiąc ;) Wyczekiwana "nagroda" w postaci pozwolenia sobie na utęskniony produkt była jednym wielkim rozczarowaniem. Co gorsza, nieraz próba sięgnięcia po ten produkt nie wyłączała na niego głodu - nie zaspokajała go. Organizm spodziewał się czegoś innego i tych innych doznań potrzebował, a nie stającemu w gardle posmakowi chemii. To trochę jak najpaskudniejsza porażka. Spodziewasz się prawdziwych pyszności, w swojej pamięci chomikujesz te wszystkie doznania, smak, zapach, kolor, etc., a tu z każdą łyżką jedzenie staje ci w gardle.

Byłam wielbicielką gotowych sosów w słoikach (Dawtona, Pudliszki m.in.), teraz większość nie przejdzie mi przez gardło. Mimo że umiem już całkiem nieźle gotować (lata na swoim swoje robią ;) ), ciągle mam problem ze smakiem. Myślę, że to skutek wieloletniego życia na różnych polepszaczach i wzmacniaczach. Zainteresowałam się tym dopiero kiedy zdrowie zaczęło mi siadać, a i tak na początku nie łączyłam tego z wieloletnimi błędami żywieniowymi, mam za swoje ;( Waga jest tu najmniejszym problemem. Kiedyś spadnie do w miarę optymalnej, przy zdrowym odżywianiu po prostu nie ma innego wyjścia - organizm wróci do równowagi. 

Smak i uzależnienie od jedzenia... jesteśmy zaprogramowani na pewne doznania i producenci żywności nie bez powodu wydają fortuny by ten program poznać i przerobić na swoją korzyść. W końcu bez jedzenia człowiek nie przeżyje, więc do zgarnięcia jest ogromny kawałek tortu. Nawet po tylu miesiącach stopniowego odstawiania najgorszych chemikaliów sprzedawanych jako żywność, wciąż czuję niekiedy apetyt na wiele tego typu produktów, nawet jeśli po spróbowaniu ich  to zdecydowanie nie to czego oczekiwałam i pamięta mój mózg - i tak zostaje dalej niezaspokojony głód doznań, które niegdyś dawały... I to jest najgorsze, bo nawet jeśli się ugnę i skuszę, to po miesiącach powolnego odtruwania się dana rzecz jest dla mnie często niejadalna, inny smak, węch, etc. i moje zmysły nie łączą go ze wspomnieniem. Zostaje głód, którego się nie zaspokoi. Irytujące. Nie łudzę się, że to zniknie, ewentualnie zblaknie po pewnym czasie co już zresztą obserwuję. Po tych kilku miesiącach, ochota nachodzi mnie rzadko - a na początku zmiany diety to był koszmar. 

Wczoraj zrobiłam wielki gar leczo, trochę celem obiadowo-kolacyjnym na najbliższe dni, ale głównie do słoików. Zimą warzywa nie mają nawet połowy tego smaku, co teraz, są piekielnie drogie, a kupowanie gotowych przetworów w słoikach... jak widać przestaje mieć sens. Ech, niemal powrót do korzeni, zamieniam się w matkę polkę spędzającą jesień na robieniu weków. Coś mnie do tego złośliwie podkusza, niemalże odzywa się we mnie wizja głodu zimą - w mojej głowie po tych wszystkich miesiącach zmian zagnieździło się bardzo głęboko przekonanie, że albo teraz się zabezpieczę albo będę zmuszona spędzić zimę na różnych sklepowych sztucznościach. To chyba lekki objaw paranoi dietetycznej ;) Jak zwał, tak zwał, w ostatecznym rozrachunku to nieistotne. Mawiają, że na diecie najlepiej nie przebywać zbyt dużo wokół jedzenia, ani w kuchni, być może mają rację. Bo wcale nie tak nagle moja uświadomiła mi, jak bardzo dzisiejsze żywienie przeładowane jest chemią i żywności niewiele przypomina... 

Rozpisałam się dzisiaj... ech. Za oknem szaroburo, a ja jeszcze w rozsypce sobotniej. Zmykam na bazar, na zakupy, a zamykają już o piętnastej, w końcu ludzie pracujący w sobotę odliczają minuty do piętnastej ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz